Ludzka zwierzęca natura
Co wojny na Ukrainie i w Izraelu mówią nam o nas samych?
Patrzyłem na zdjęcie dwuletniego dziecka, które zginęło w jednym z izraelskich bombardowań Gazy i poczułem, jakby to było moje dziecko. Przepełnił mnie smutek, żal, bezsilność i złość. Złość na siebie, że nie potrafiłem go ocalić, że nie zapewniłem mu należytej opieki i ochrony. Złość na decyzje, które podjąłem w życiu, przez które to dziecko znalazło się w tamtym tragicznym miejscu tamtej tragicznej chwili. Bo gdybym poszedł tu, a nie tam, zrobił to, a nie tamto, może żyłbym gdzie indziej, byłbym gdzie indziej, a wraz ze mną moje dziecko.
Owinięte w białe płótno przypominające cienkie, zaplamione krwią prześcieradło, maleństwo leżało bezwładnie w rękach niosącego je ojca. Oczka zamknięte, wyglądało jakby spało.
Podobnych zdjęć w Internecie jest mnóstwo. Mają ukazać światu okrucieństwo wojny, zabijania, przypadkowej śmierci. Niektórym dają rozrywkę, zaspokajają ciekawość, pomagają być wdzięcznym za życie, które mają. Innym zabierają cząstkę ich samych, pozostawiając ranę, która odzywa się bólem przy kolejnych nieszczęściach.
Na mnie obraz działa wyjątkowo mocno. Gdy raz coś zobaczę, to już tego nie odwidzę. Zostaje on ze mną, we mnie. Staje się częścią moich tragedii, a czasem radości. Staje się częścią pytań, na które szukam odpowiedzi, częścią działań, które wymagają uzasadnienia przed samym sobą.
A potem obraz zaciera się, wspomnienie o nim zanika, aż pojawia się kolejny widok, zgrabnie uchwycony szklanym przedłużeniem oka fotoreportera, zajmując miejsce poprzedniego. I życie toczy się dalej, dla mnie.
Wojna na Ukrainie i wojna w Izraelu to tylko dwa konflikty, obecnie najbardziej nagłaśniane, najlepiej widoczne dla nas - osób nimi bezpośrednio niedotkniętych, wysłuchujących liczb zabitych z trwogą, lecz niewielkim wyobrażeniem, co oznaczają. Każda cyfra, każda kobieta, dziecko, mężczyzna, to historia prób i błędów, radości i smutku, marzeń i rzeczywistości, ograniczeń i świadomości. Każda miała powód, by istnieć i być taką, jaką była. Lepszą lub gorszą.
Nie jest to usprawiedliwianie niesprawiedliwych, okrutnych, morderczych istnień, które, jak wmawiają nam politycy wojna ma za zadanie likwidować. Jest to jedynie stwierdzenie, że za każdym życiem, za każdym czynem stoi jakiś powód i tych powodów warto szukać i starać się je zrozumieć.
Pamiętam cytat z jednej z książek Wojciecha Eichelbergera, choć cytat nie był jego, a Jiddu Krishnamurtiego. Miał on powiedzieć „Gdybyśmy naprawdę kochali nasze dzieci, na świecie nie byłoby wojen”1.
Wygląda na to, że ponownie weszliśmy w czas niekochania, choć tak naprawdę nigdy z niego nie wyszliśmy. Trzeba by spojrzeć na historię ludzkości, na towarzyszące jej okrucieństwo, niezliczoną ilość konfliktów, walki o władzę, panowanie nad wszystkim, co żywe, na egoizm i narcyzm, na wyimaginowane granice i pragnienie posiadania, na ideę, że jesteśmy lepsi od natury, lepsi od innych, a co za tym idzie, oni są gorsi.
Przywykliśmy do tragedii, do bezimiennej śmierci, jak do każdej rutyny w naszym życiu. Nie przeżywamy tego tak naprawdę. Rejestrujemy, oceniamy, klasyfikujemy i idziemy dalej. Czego w ten sposób uczymy nasze dzieci? Że dopóki to się dzieje komuś, a nie nam, to życie biegnie dalej, robimy co możemy, ale przecież nam też jest ciężko? Zresztą, co mielibyśmy zrobić? Pojechać i walczyć? Ratować? Wysyłać paczki, pieniądze, modlitwy?
Zryw Polaków po wybuchu wojny na Ukrainie był szlachetny. Zjednoczyliśmy się z rodakami i z naszymi dotkniętymi wojną sąsiadami. Staliśmy się Matką Teresą na arenie światowej. Ale kto myślał, że to nie zryw, nie chwilowa słabość do współczucia, był w błędzie. Z czasem chęć pomocy zamieniła się w chęć jej odebrania. Miłość, która tak naprawdę była tylko miłosierdziem (nie do końca i nie dla wszystkich bezinteresownym) i namiastką empatii zniknęła, zastąpiona irytacją i poczuciem wyobcowania we własnym kraju. Oczywiście uogólniam, uśredniam. Ten, kto ma miłość do innych wie, że ją ma. Ten, kto jej nie ma, myśli, że ją ma, bo przecież objawia się w chwilach, takich jak wybuch wojny, czy coroczna zbiórka na WOŚP.
A gdyby tak poznać choć jedno życie dotknięte tragedią? Nawiązać choć jedną relację, szczerą, bez lęku, bez agendy? Doświadczyć jak to jest nie móc wyjechać z kraju dotkniętego konfliktem, nie móc dać dzieciom jeść i pić, nie móc ich ochronić? W dobie social mediów, czatów i natychmiastowej komunikacji nie powinno być to trudne. A jak ktoś woli na żywo, bezpośrednio, nie przez głośnik, czy ekran, to też może. Wystarczy zajrzeć do szpitala lub do hospicjum. Tam też wiele osób nie może uciec, obronić siebie i bliskich przed tym, co nieuniknione. Perspektywa zobaczenia świat ich oczami może otworzyć nasze.
Czy wtedy szacunek do drugiego człowieka, miłość braterska i życie ponad własne interesy ma szansę zaistnieć w nas i w naszych dzieciach? Przecież na koniec to one są przyszłością, to one stworzą lepszy lub gorszy świat dla siebie i kolejnych pokoleń. Ale żeby mówić o przyszłości należy zrozumieć teraźniejszość i nauczyć się jej doświadczać.
„Wojciech Eichelberger w rozmowie z Anną Mieszczanek: Jak wychowywać szczęśliwe dzieci”, wydanie III rozszerzone, 2012
12.04.2024