Deszcz zawsze padał, gdy on uciekał. Zrządzenie losu, a może wyraz żałoby. Kolejny dom, który przestał nim być. Kolejna rodzina, Miłość, która umarła. Znów błąkał się samotnie, opuszczony, bez ciepła i dachu nad głową. Wieczory nie były już mroźne, co najwyżej chłodne, późnowiosenne, lecz krople kłuły jak sople lodu. Mógł poczekać do lata, wyjść o poranku, gdy słońce zaczyna przyjemnie ogrzewać zroszoną trawę, a śpiew ptaków wybrzmiewa doniośle niezagłuszony zbliżającym się zgiełkiem spieszących się ludzi. Ale nie miał nad tym kontroli. Stało się i jedyne, co mógł zrobić, to się z tym pogodzić.
Z przedmieścia dobiegł do centrum. Trzymał się blisko budynków, przemykając w cieniu, jak szczur chowający się przed wzrokiem przechodniów. Przemoczony zatrzymał się przy piekarni pod stylowym, szkarłatnym zadaszeniem i otrzepał z wody. Wiedział, że nie może tu zostać i przeczekać ulewy, nim ruszy w dalszą drogę. Ludzie zaczęliby się nim interesować, a tego nie chciał. Jeszcze nie teraz. Mimo późnej pory z piekarni wciąż dochodził przyjemny zapach świeżego pieczywa. Zaburczało mu w brzuchu i oblizał się. Dziwne, bo niedawno jadł. Ktoś spojrzał na niego z wyrazem troski i zainteresowania. Jakaś wysoka, smukła Kobieta o długich, falistych włosach koloru wiśniowej czerwieni skrytych pod czerwonym parasolem.
— Och, co tu robisz? Zgubiłeś się? — spytała ciepło, zapraszająco.
Nic nie odpowiedział. Poczuł w nozdrzach jej kwiatowy zapach, a wraz z nim przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Dopamina i serotonina uwolniły się, zalewając go pragnieniem bliskości, zagłuszając tajemnicę, którą Kobieta skrywała pod kojącą wonią perfum. Czy to nie za wcześnie na kolejną Miłość? Dopiero jedną utracił, choć tak bardzo chciał, by była tą na zawsze, ostatnią, z którą pójdzie do grobu. Naiwność. Po tylu latach powinien wiedzieć, że to niemożliwe. Odwrócił wzrok, zastanawiając się, w którą stronę odejść. Gdyby nie deszcz, nawet by się nie zatrzymał. Mógł się domyślić, że w taką pogodę łatwiej zwróci na siebie uwagę. A może właśnie tego chciał? Nie potrafił się przed tym obronić, zagłuszyć instynktu, który żył w nim i pojawiał bez ostrzeżenia, by kierować jego ciałem. Nazywał go Głodem. Przeklętym Głodem. Wstał i podreptał, oddalając od pachnącej nieznajomej. Zatrzymał się tuż przed ścianą wody spływającej z zadaszenia oddzielającej suchy skrawek chodnika od połyskującej w światłach latarni i witryn sklepowych rzeki, która pochłaniała ulicę.
Kobieta nie powtórzyła pytania. Zmrużyła oczy, jakby próbowała dostrzec w nim jakąś niewidzialną cząstkę, po czym odwróciła się i weszła przez zdobione, oszklone drzwi piekarni. Został sam. Mógł zebrać myśli, zastanowić się, co dalej. Gdyby nie ten cichy głos, Głód podsuwający odpowiedź. Jakby robiąc mu na przekór wysunął się odrobinkę, dotykając nosem deszczu i od razu cofnął. Nie zdążył porządnie wyschnąć i miałby wrócić w tę ulewę? Przecież tu jest dobrze. Jest piekarnia. Jest Kobieta… i jej zapach. Może mu się wydawało. Minęło tyle lat, tyle stuleci, od kiedy ta woń zniknęła w płomieniach ze świata.
Pomalowany na zielono i oklejony wizerunkami psów i kotów kombivan zatrzymał się przed nim gwałtownie. Wycieraczki ślizgały się po szybie, nie nadążając z usuwaniem nadmiaru wody, zalewane kolejnymi strumieniami deszczu. Zabłysły pomarańczowe światła na dachu, zwiastując kłopoty. Z pojazdu wysiadł ponury, wychudzony mężczyzna z wąsami i w okularach, ubrany w rozpiętą przeciwdeszczową kurtkę, pod którą widniał zielony uniform w tym samym odcieniu co samochód. Zarzucił kaptur na głowę, zatrzasnął drzwi i skierował się na tył pojazdu. Wyjął długi kij zakończony linką tworzącą obręcz w kształcie łzy wyrażającą emocje swoich ofiar. Człowiek i Pies popatrzyli na siebie z pogardą w oczach. Hycel zbliżył się o krok, wyciągając przed siebie pręt. Kruczoczarny czworonóg niewiadomej rasy, o długich łapach, smukły, z odstającymi na bok uszami skulił ogon i zmarszczył pysk, cofając się nieznacznie. Najeżona na grzbiecie krótka sierść przestała odbijać ciepłe światło padające przez okna piekarni.
— Spokojnie — wychrypiał lekceważąco hycel głosem palacza i zrobił kolejny krok.
Pętla zakołysała się łagodnie pół metra od czarnego nosa zwierzęcia. Pies zawarczał ostrzegawczo.
— Takiś mocny? — szczeknął rakarz.
Pchnął chwytakiem, jak gdyby chciał dźgnąć przeciwnika, lecz ten uskoczył, warcząc głośniej.
— Zaraz ci pokażę parszywy kundlu. Ze mną nie wygrasz.
Dzwoneczek zagrał melodyjnie, gdy drzwi piekarni otworzyły się. W progu stanęła Kobieta o wiśniowych włosach.
— Co pan robi? — odezwała się stanowczo, lecz delikatnie, z tą samą gracją, z jaką się poruszała.
Mężczyzna wyprostował się, a jego twarz złagodniała, przybierając niemalże przepraszający wyraz.
— To pani pies? — zapytał uprzejmie, jak pijak pod sklepem.
Nieznajoma popatrzyła na Psa wlepiającego w nią ciemne oczy. Wahanie trwało tylko sekundę.
— Tak — odpowiedziała, nie odrywając wzroku od przybłędy.
Hycel wycofał kij, opierając o chodnik jak dzidę.
— Na smycz proszę go wziąć — skomentował pouczająco.
Kobieta pokiwała głową, nie przerywając kontaktu wzrokowego ze zwierzęciem.
W jednej chwili Pies wiedział, że Głód miał rację. Poczuł mistycyzm Miłości, której tak bardzo pragnął, a którą wcześniej tego samego dnia utracił. Wezwała go. Takie było jego przeznaczenie. Podszedł do swojej nowej pani i usiadł obok niej. Usłyszeli trzask zamykanych drzwi i ciche świszczenie silnika, gdy zielony samochód ruszył niespiesznie w poszukiwaniu kolejnej ofiary.
— Mam nadzieję, że moja córcia cię polubi. Miałam jej kupić szczeniaka na urodziny, ale cóż… — powiedziała Kobieta matczynym głosem.
Pies zadarł głowę, by na nią spojrzeć. Więcej ludzi oznaczało więcej Miłości. Może w domu był również Mężczyzna.
— Chodźmy do auta. Zaparkowałam niedaleko stąd — odezwała się Kobieta. — Faktycznie przydałaby mi się smycz, ale mam dziwne przeczucie, że doskonale mnie rozumiesz — dodała, otwierając parasol.
Ruszył, dotrzymując jej kroku. Zimny deszcz odbijał się od chodnika, bryzgając mu na przedpiersie, lecz w środku wciąż czuł ciepło i ekscytację. Znów był kochany. Odzyskał dom.
Czerwone kombi marki premium czekało na nich za rogiem. Rodzinny samochód miał w sobie coś drapieżnego, zupełnie jak jego właścicielka. Kobieta wcisnęła przycisk na pilocie i drzwi bagażnika otworzyły się, tworząc zadaszenie.
— Jesteś cały mokry, ale tutaj nie narobisz szkód. Wskakuj — powiedziała i kiwnęła głową na Psa.
Podszedł i obwąchał nieskazitelnie czysty i zadziwiająco pusty, wyłożony gumą bagażnik. Już dawno nie czuł zapachu nowego auta. Jednym energicznym skokiem znalazł się w środku. Kobieta usiadła za kierownicą i przyciskiem zamknęła drzwi bagażnika. Odłożyła parasol, czarną torebkę i foliówkę z pieczywem na siedzenie obok, uruchomiła silnik i ostrożnie wyjechała na jezdnię. Samochód poruszał się płynnie i delikatnie, jak gdyby ładunek, który przewoził, był wyjątkowo kruchy. Łagodnie pokonywał każdy zakręt, pozwalając nowemu pasażerowi stać i obserwować mijany krajobraz. Światła miasta rozświetlały skórzaną tapicerkę, zalewając wnętrze kolorami od błękitu po czerwień, by za chwilę zniknąć w oślepiającej bieli reflektorów mijanych pojazdów. Kobieta ani razu nie odezwała się do Psa. Nie włączyła radia. Nie wykonała telefonu. Może to, czego potrzebowała był kojący szumu opon sunących po mokrej nawierzchni. Pies położył się, kładąc pysk na przednich łapach. Teraz jedyną oznaką przebywanej drogi były rytmiczne rozbłyski pomarańczowego światła latarni.
Zatrzymali się na podjeździe przed białym parterowym domem. Deszcz przestał padać. Kobieta wysiadła, zostawiając czworonoga w samochodzie. Poszła betonową ścieżką prowadzącą przez idealnie przystrzyżony trawnik do drzwi frontowych i otworzyła je kluczem. Na progu przywitała ją Dziewczynka o długich blond włosach, roześmianej twarzy i niewinnych błękitnych oczkach. Za nią stała starsza pani, ubrana do wyjścia. Wymieniła z Kobietą kilka zdań, chowając do torebki otrzymane pieniądze. Schyliła się, by pożegnać się z Dziewczynką, po czym wyszła i minęła czerwone kombi, nie zaglądając do środka.
Pies siedział, obserwując wszystko. Czyli Mężczyzny nie było lub wyjechał. Cóż, na razie będzie musiał zadowolić się Miłością dwojga osób. Dziecko zasłoniło oczy dłońmi, gdy matka ruszyła w kierunku auta. Skoro miał być niespodzianką, musiał zrobić jak najlepsze wrażenie. Drzwi bagażnika otworzyły się.
— Chodź — usłyszał.
Wyskoczył na wilgotny asfalt. Ostre powietrze pachniało deszczem, świeżością i lasem, który musiał być gdzieś w pobliżu. Było zbyt ciemno, by go dostrzec. Wyszedł zza samochodu, trzymając się blisko nogi Kobiety. Dziewczynka opuściła ręce. Jej oczy wyrażały zaskoczenie, radość i natychmiastową, bezwarunkową Miłość. Tego właśnie pragnął. Schylił łeb i merdając ogonem potulnie podbiegł do dziecka.
— Jaki śliczny! — powiedziała Dziewczynka, głaszcząc go po karku.
— Tak, jest w nim coś magicznego — odparła Kobieta. — Uratowałam go przed schroniskiem.
— Och… — westchnęło przeciągle dziecko.
— Jutro zabierzemy go do weterynarza. Naciesz się nim teraz, bo pierwszą noc spędzi w garażu.
— Uuu… ale potem będę mogła z nim spać, mamo?
— Najpierw dowiemy się, czy jest zdrowy i wtedy porozmawiamy.
— Dziękuję mamusiu! — Dziewczynka zawiesiła się na szyi Kobiety i ucałowała ją w policzek.
— No dobrze, księżniczko. Wracaj do środka, a ja pójdę po zakupy do auta i odprowadzę naszego nowego członka rodziny do garażu. Potem będziesz mogła mu przynieść miskę z wodą.
Złotowłosa pogłaskała Psa i pobiegła do salonu. Wyczuł w niej delikatną nutę pradawnego zapachu, tego samego, który Kobieta skrywała pod obficie nałożonymi perfumami. To musiała być pomyłka, pamięć płatająca figle i zniekształcająca wspomnienia. Podążył za Kobietą, z powrotem do samochodu, a potem garażu. W środku było pusto, zbyt pusto, by w domu mieszkał Mężczyzna. Wyjechał na stałe. Teraz on był samcem w tej rodzinie. Zadba o nią. Zatroszczy się, by Miłość nie zgasła, nie opuściła go, jak poprzednie. Usadowił się przy ścianie, pod drzwiami prowadzącymi z garażu do domu. Twarda posadzka nie przeszkadzała mu. Czerwone kombi zostało na zewnątrz. Niedługo potem Złotowłosa przyniosła ceramiczną miskę z wodą i stary, różowy sweter. Położył się na nim, wdychając zapach dziecka. Tego wieczoru Głód nie odezwał się już, lecz Pies wiedział, że o czymś myśli.
#
Następnego dnia pojechali w trójkę do weterynarza. Kobieta po czterdziestce pachnąca jak przytułek dla zwierząt zbadała go i zważyła. Był zdrowy, dobrze odżywiony i niezarejestrowany w systemie jako czyjaś własność. Ucieszył się. Oficjalnie mógł stać się pełnoprawnym członkiem rodziny. Lekarka podeszła do niego ze strzykawką. Wścieklizna. Znów. Czy szczepionkę można przedawkować? Poddał się bez grymasu na czarnym pysku. Kolejna strzykawka miała w sobie coś innego. Czip. Warknął ostrzegawczo i obnażył długie, zadziwiająco białe jak na jego wiek kły.
— Proszę mu założyć kaganiec — powiedziała weterynarz, podając Kobiecie materiałową opaskę.
Ta ją chwyciła i popatrzyła niepewnie na Psa. Jej nie ugryzie, kocha ją, ale przecież nie mogła o tym wiedzieć. Zeskoczył ze stołu i podbiegł do drzwi wejściowych, przy których stała Złotowłosa. Dziewczynka nachyliła się i objęła swojego nowego przyjaciela.
— On się boi — powiedziała. — Musimy to robić?
Kobieta spojrzała pytająco na lekarkę.
— No dobrze, niech zwierzak się trochę uspokoi i zadomowi. Proszę z nim wrócić do mnie najpóźniej za dwa dni. Trzeba go zaczipować — zadecydowała weterynarz.
— Dziękujemy pani — odparła z ulgą Kobieta.
Złotowłosa uścisnęła czworonoga i ucałowała go w głowę. Zamerdał ogonem, nie spuszczając strzykawki z oczu. Wrócili do domu, parkując w garażu. Pies nie chciał tu spędzić kolejnej nocy. Leżąc na tylnym siedzeniu samochodu wtulił się w Dziewczynkę i zapiszczał cichutko. Kobieta obserwowała ich w lusterku.
— Szybko się polubiliście — powiedziała.
— Jest taki słodki! — odparła Dziewczynka radośnie. — Może spać ze mną w łóżku?
Widział, jak Kobieta skrzywiła się lekko. Czysta, pachnąca i nienaganna, jak czerwone kombi. Jeszcze wczoraj wracał w bagażniku, lecz dzisiaj siedział z jej córką, zaszczepiony i sprawdzony. Polizał Złotowłosą w policzek, wzbudzając u niej śmiech. Twarz Kobiety ponownie stała się gładka.
— To chyba nieuniknione — powiedziała.
Wyszli z garażu bocznymi drzwiami do przestronnego salonu połączonego z kuchnią. Salon wyłożony był miękkim dywanem w kolorze beżu. Jasne ściany i klonowa podłoga w kuchni dopełniały wrażenia nieskazitelnej czystości poprzetykanej czerwonymi dodatkami — wazon, ekspres do kawy, świeczki, poduszki na sofie. Na parapecie, pomiędzy jedwabistymi zasłonami leżały zeszłoroczne gałązki jarzębiny i tarniny. Ich owoce wysuszone i pomarszczone, lecz wciąż zachwycające kolorem. Intrygująca kombinacja, wtrącił się Głód. Może dlatego Pies tak szybko zakochał się w Kobiecie. Czuł w niej cząstkę siebie. Niezrozumiałą, niezaspokojoną i nieprzemijającą cząstkę Głodu. Może to nie była Miłość, lecz przeznaczenie, ponadczasowa i niewidzialna siła zbliżająca dwie istoty na dobre i na złe, tak często mylona z uczuciem. Głód wiedział, lecz teraz zamilkł, jakby na coś czekał.
Dziewczynka z matką zaczęły się krzątać po mieszkaniu. Pies obserwował je przez chwilę, przekładające rzeczy z miejsca na miejsce, porządkujące kuchnię i salon. Podszedł do parapetu i usiadł, wyciągając pysk w kierunku uschniętych gałązek. Kobieta, z ręką na otwartych stalowoszarych drzwiach lodówki obróciła głowę. Poczuł na sobie jej zagadkowe spojrzenie i coś jeszcze. Lęk. Nawet bez Głodu wiedział, jak pachnie strach. Wstał i zamerdał ogonem. Nie chciał, by jego Miłość się lękała. Teraz to także jego dom i zrobi wszystko, by nim pozostał. Lęk zniknął, a Kobieta wróciła do przeglądania zawartości lodówki.
Pies położył się pod oknem, gdzie nie sięgał dywan, a przyjemny chłód drewnianej podłogi dawał uczucie komfortu. Z tej perspektywy dostrzegł nowe rzeczy, które początkowo umknęły jego wyczulonemu węchowi. Przy drzwiach frontowych, wzdłuż miejsca styku progu z podłogą biegła cienka linia soli, bez wątpienia wysypana tam umyślnie. Na parapecie okna w kuchni, nad zlewem, leżały gałązki głogu, ich szkarłatne owoce komplementujące czerwone świece stojące obok. Na pierwszym stopniu niknących za ścianą salonu schodów prowadzących na piętro stał niewielki, przepasany czerwoną wstążką słoiczek wypełniony ziarnami czarnego pieprzu. Dla Psa była to jedynie mieszanka zapachów, dziwny styl domowników, któremu był obojętny. Lecz Głód nie znosił obojętności w obliczu sprzecznych sygnałów. Pojawił się nagle, zrywając Psa nogi. Natychmiast rozpoznał staroświeckie zabobony, prymitywne i niewłaściwie zastosowane zabezpieczenia, które miały powstrzymać potwory przed wtargnięciem do domu lub zapobiec wydostaniu się ich na zewnątrz. To pierwsze najwyraźniej zawiodło. Jedynie kontrastująca z nimi wszechobecna biel i czystość sugerowały, że zioła, przyprawy i gałązki były próbą ucieczki przed przeznaczeniem, wyparciem się przez domowniczki ich prawdziwej natury lub jedynie niewinnym brakiem świadomości o niej. Podszedł do białej owalnej ławy stojącej naprzeciw drzwi wejściowych, kontrastującej z grubymi czerwonymi świecami na jej środku. Powąchał je. Zapach wosku i czarnego bzu wypełnił mu nozdrza, silniej pobudzając Głód. Oczy Psa zabłysły czerwienią w złowrogim uśmiechu w momencie, gdy Dziewczynka zbiegła do kuchni. Widząc stojącego przy ławie kundelka podbiegła do niego i przytuliła go mocno. Pies nabrał powietrza do płuc, wypełniając je zapachem dziecka. Teraz Głód miał pewność. Po setkach lat w niewyjaśniony sposób nastąpiło odrodzenie. Wielka szkoda. Wolał, gdy ich nie było. Dążył do tego, paląc stos za stosem, topiąc, wieszając i kamieniując potępione. Pies otrzepał się i odsunął od Złotowłosej, przeczuwając intencje Głodu. Zdusił go, czerpiąc siłę z każdej cząstki zwierzęcej energii, jaką miał w sobie.
— Co się dzieje piesku? Za mocno cię ścisnęłam? — spytała Dziewczynka.
Mama obejrzała się, stojąc z mokrymi rękami w zlewie. Spojrzenia Psa i Kobiety spotkały się, przyciągane niezrozumiałą mocą, jak wtedy, pod szkarłatnym zadaszeniem piekarni. Pies szczeknął ostrzegawczo, wysilając się, by pozostać sobą. Oczy kobiety otworzyły się szerzej.
— Odsuń się od niego! — krzyknęła do córki.
— Ale mamo…
— Natychmiast!
Dziewczynka wstała i zrobiła kilka kroków w tył. Pies otrzepał się ponownie. Czuł, jak przegrywa. Głód był zbyt potężny. Kobieta ruszyła w jego kierunku, z ociekającym wodą i płynem do naczyń kuchennym nożem.
— Mamo, co ty robisz?! — zawołała Dziewczynka zdziwiona.
Kobieta stanęła między córką a najeżoną czernią, kierując nóż w stronę Psa.
— Mamo, przestań!
— Cicho! — odkrzyknęła matka, pozwalając kroplom wody spłynąć z ostrza na wypolerowaną podłogę. — Jest z nami od wczoraj. Nie znamy go jeszcze.
— Pewnie ścisnęłam go za mocno. Widzisz? Już się uspokaja. — Dziewczynka wskazała palcem na Psa.
Rzeczywiście, Głód odszedł tak nagle, jak się pojawił. Ogon zamerdał w powietrzu, a z pyska zawisł czerwony jęzor. Kobieta opuściła nóż, przypatrując się bacznie zwierzęciu.
— Przykro mi kochanie, ale pies będzie musiał spać dzisiaj w garażu — powiedziała, stojąc plecami do córki.
Usłyszała głośne prychnięcie i szybkie kroki Dziewczynki wbiegającej po schodach na piętro.
— Ty pójdziesz ze mną — syknęła, wskazując nożem na Psa.
Czworonóg ruszył powoli, jakby zrozumiał polecenie. Kobieta stanęła bokiem, pozwalając mu przejść, a gdy tylko ją minął podążyła za nim do drzwi prowadzących do garażu. Nie wiedziała, czy to instynkt zwierzęcia, wrodzona inteligencja natury, przeciw której ludzie zwrócili swoją ignorancję, czy efekt tresury sprawił, że Pies zdawał się bezbłędnie odczytywać każde jej słowo. Wychyliła się nad nim, chwytając za klamkę. Stał spokojnie, gdy pchnęła drzwi, ukazując zaparkowane na stalowoszarej posadzce garażu czerwone kombi. Ochoczo przeszedł przez próg, wiedząc, że dzięki temu jego Miłość będzie bezpieczna. Usłyszał za sobą trzask zamykanych drzwi i szybkie kroki Kobiety powracającej do kuchni.
#
Wieczór nadszedł niespodziewanie szybko. Rześkie powietrze ponownie wypełniło garaż wilgotnymi zapachami pobliskiego lasu. Słyszał matkę i córkę jedzące kolację przy stole w kuchni, ich wymuszoną rozmowę, słowa Dziewczynki wypowiadane zdawkowo, a w nich niezadowolenie i smutek z podjętej przez Kobietę decyzji. To dzisiaj miała być jego pierwsza noc ze Złotowłosą. Nie chciał jej zawieść, rozczarować nagłym pojawieniem się Głodu. Kochał ją tak samo jak jej matkę. Dla nich mógłby spędzić resztę życia tutaj, na twardej posadzce, przytulony do czarnej opony zimnego samochodu. Dlatego nie piszczał, nie zwracał na siebie uwagi. Leżał cicho i potulnie, zastanawiając się, czy jego druga natura kiedykolwiek zniknie, opuści go, a on zastąpi jej miejsce Miłością i spokojem. Zamknął oczy i sapnął, szukając w pamięci dobrych wspomnień.
Spał głęboko, nie śniąc, nie wiedząc, że śpi, lecz mimo to rejestrując każdy dźwięk, jak odgłosy kroków Złotowłosej idącej do swojego pokoju, a po chwili Kobiety zapalającej zapałkę i kładącej się na sofie przy cichych dźwiękach z telewizora. Spał, a Głód sondowała otoczenie, wyłapując najmniejsze zmiany. Zapach lasu stał się bardziej wilgotny, a powietrze ciężkie od wody. Wypełniła je nowa woń, zaskakująca w swej wyrazistości i pradawnym znaczeniu. Nim wiara w magię, wiedźmy i szatana została zamknięta pomiędzy murami świątyń i stronicami baśni, śmiałkowie chcący zaskarbić sobie poparcie i moc księcia ciemności palili drzewo czarnego bzu, zapraszając go na przyjęcie powitalne. Ten sam zapach, zamknięty w wosku świec wypełnił teraz nozdrza zwierzęcia. Głód przybył na wezwanie, zaskakując Psa we śnie. Ten nie zdążył się sprzeciwić, zawalczyć o Miłość, zdławić mocy, która owładnęła go wieki temu. Powietrze, lepkie i ciężkie przepowiedziało przyszłość. Wstał, jego sierść czarniejsza niż noc, oczy czerwone jak świece, które go przyzwały. Ruszył pewnym krokiem do drzwi. Stanął na tylnych łapach, opierając się przednimi na klamce. Mechanizm zaskrzypiał, a w drzwiach pojawiła się szpara. Głód zaglądnął do środka, wychylając czarny łeb. Migoczące płomyki delikatnie odbijające się w jego czerwonych ślepiach rzucały przytulną łunę na ściany i sufit salonu. Miarowy oddech Kobiety był spokojny jak jej sen. Zwierzę weszło do pomieszczenia i popatrzyło na jej błogą twarz, schowaną za wiśniową czerwienią włosów. Minione stulecia, postęp i oderwanie od natury i zrozumienia własnej egzystencji stworzyły z niej jedynie namiastkę potężnych przodków. Głód był przekonany, że w głębi wiedziała, kim jest i skąd pochodzi. Może nie chciała w to uwierzyć, lecz coś jej podpowiedziało, by przynieść do domu gałązki tarniny i jarzębiny odstraszające złe duchy, by rozsypać sól dla wzmocnienia ochrony przed niechcianymi gośćmi i postawić na schodach ziarna pieprzu chroniące przed klątwami. Czy ten sam wewnętrzny głos nie powiedział jej, że tarnina to drzewo wiedźm? Czy nie ostrzegł przed paleniem czarnego bzu? Świece to nie to samo, lecz Głód nie był wybredny. Nie po tylu wiekach bez najmniejszego śladu czarownicy z krwi i kości. Maskowała swój zapach, odrzucała prawdziwą naturę, a może obawiała się siebie, zamykając pośród ochronnych drzew i ziół. Półdemoniczne istoty i ich magia nigdy nie mogły równać się z prawdziwym demonem, tym bardziej Kobieta, która zapewne dysponowała jedynie ułamkiem swej pradawnej mocy. Lecz jej dziecko, Złotowłosa, poczęta w niewiadomy sposób, nosiła w sobie potencjał potężnej magii. Mężczyzna nie wyjechał. On nigdy nie istniał. Córka była drugą pilnie strzeżoną tajemnicą Kobiety, której nie pojmowała.
Głód wskoczył na schody cicho, nie jak Pies. Poruszał się zwinnie, uważając, by nie zastukać pazurem o czyste, lakierowane drewno. Na piętrze przystanął. Odbijający w prawo wąski korytarz wyłożony był miękkim, grubym dywanem o beżowym odcieniu, takim samym jak w salonie. Na ścianie po lewej znajdowały się otwarte na oścież dwie pary drzwi do pokoi, a trzecie pomieszczenie, zapewne łazienka, zamykało hol. Przez rzeźbione słupki balustrady ciągnącej się przez całą długość piętra prześwitywał widok na schody i skrawek salonu.
Ruszył z morderczą ostrożnością wiedziony wonią dziecka. Łapa za łapą zbliżał się do pogrążonej w mroku sypialni, delektując się chwilą i dreszczem emocji, jakiego nie czuł od kilkuset lat. Przez długi czas jego ofiary były wypadkową żyjącego w nim okrucieństwa, przyjemności zamkniętej w ludzkim cierpieniu i poczucia kontroli nad życiem, które kochał odbierać. Z wiedźmami było inaczej. Na początku lubił zainteresowanie i grozę, jakie budził, gdy odwiedzał swoje czcicielki. Świat spowił mrok, a on był jego królem. Jednak z czasem bojaźń i szacunek zmieniły się w pychę i próżność, a on stał się narzędziem w rękach swoich sług. Odbieranie im mocy, a później życia było czymś więcej niż nawykiem, czy rozkoszą. Było ukaraniem tych, którzy w swej głupocie i chciwości pozwolili sobie myśleć, że mogą równać się z ich panem.
Naprzeciw ziejącego czernią otworu obejrzał się, niepewny czy nie ujrzy na schodach matki wiedzionej magiczną mocą jej przodków. Był sam, w ciele Psa, który tym razem wyjątkowo zaciekle, choć na próżno, starał się przejąć kontrolę. Wszedł w czerń, zlewając się z nią natychmiast. Jedynie czerwone ślepia zdradzały jego milczącą obecność. Okrążył łóżko stojące pod ścianą i jednym susem wskoczył na nie. Złotowłosa nawet nie drgnęła. Spała spokojnie i niewinnie, nieświadoma, że stoi nad nią jej ponure przeznaczenie.
Czarne nozdrza ostatni raz zaciągnęły się ukrytym w dziecku zapachem czarnej magii, wypełniając płuca zwierzęcia po brzegi. W następnej sekundzie doskoczył jej odsłoniętej szyi szybciej niż uderza wąż. Zacisnął na niej silne szczęki, zatapiając kły w młodych mięśniach. Złotowłosa otworzyła szeroko oczy, a źrenice jakby rozlały się atramentem po twardówce, przyzywając przedwcześnie wybudzone demoniczne moce. Jednak było zbyt późno, by prawdziwa natura Dziewczynki zmieniła bieg wydarzeń. Jej usta rozwarły się w niemym krzyku, gdy krtań poddała się nieubłaganej sile zwierzęcia z wyraźnym chrupnięciem miażdżonych chrząstek. Krew trysnęła z rozerwanej tętnicy, a wybałuszone oczy Dziewczynki znów zalśniły bielą i błękitem. Nim zgasły świadome zbliżającego się końca, spojrzały po raz ostatni ku drzwiom, jakby szukając w mroku mamy.
Demon rozluźnił uścisk, czując, jak kolejna dusza dołącza do jego królestwa. Zlizał ciepłą krew spływającą po szyi Złotowłosej i dotknął jej ust. Nie zdążyły jeszcze ostygnąć, gdy kłapnięciem odgryzł i połknął spory kawałek górnej wargi. Teraz nawet Pies uspokoił się czując smak świeżego mięsa, który zdominował wszystkie jego zmysły. Miłość nie była tak wieczna, jak przypuszczał.
Zwierzę schyliło się, by skosztować kolejny kawałek jędrnego ciała, tym razem policzka, lecz znieruchomiało z lekko rozwartym, ociekającym krwią i śliną pyskiem. Inna, mroczna aura wtargnęła do pokoju. Stała w drzwiach, podobna do Kobiety, lecz jakaś inna. Oczy jak dwa czarne żuki błyszczały odbitym światłem księżyca, który wschodząc zajaśniał srebrem za oknem. Włosy, teraz ogniście rude, zdawały się płonąć nienawiścią i żądzą zemsty. Jednak to paznokcie przykuły jego uwagę. Już nie czerwone, a zbrązowiałe, znacznie dłuższe i zakrzywione jak szpony, skierowane na wyciągniętych rękach w stronę Psa. Skoczyła na niego jak zwierzę, otwierając usta i ukazując zęby przypominające groty strzał. Jej całe oblicze z pięknej i eleganckiej Kobiety zmieniło się w demonicznego potwora, który krążył w jej żyłach. Była potomkiem wiedźm wybitych przez króla mroku stojącego nad stygnącymi zwłokami jej córki poczętej z czystej energii czarnej mocy jej przodków.
Nie zdążył zareagować. Pochwyciła go w stalowym uścisku żylastych ramion, wbijając długie na trzy centymetry szpony w boki zwierzęcia. Pies zawył, a w jego skowycie dało się słyszeć diabelski wrzask bólu i wściekłości. Nieludzkie oczy Kobiety i Psa spotkały się na ułamek sekundy, gdy ich zwrócone ku sobie ciała gniotły swym ciężarem zwłoki Złotowłosej. To wystarczyło, by Głód dostrzegł w nich moc ciemniejszą niż jakiejkolwiek czarownicy, którą zgładził. Zaskoczony popełnioną pomyłką i własnym przerażeniem, jakiego nie doświadczył od niepamiętnych czasów, zawahał się. Wiedźma wykorzystała moment i wciąż trzymając szpony wbite głęboko czarną sierść i żywe mięso zacisnęła szczęki na mocnym karku i szyi zwierzęcia. Cuchnąca krew o smaku zgnilizny wypełniła jej usta.
Dzięki demonowi, którego nazywał Głodem, Pies żył ponad swój czas, a śmierć przepełniająca każdą jego komórkę, jak pasożyt zagnieżdżona przed stuleciami w ciele kundla utrzymywała go przy życiu. Nie mogąc wydobyć z siebie dźwięku, czując, jak dziesiątki zaostrzonych zębów zagłębiają się coraz bardziej w mięśnie, gniotąc tchawicę, szarpnął z całej siły, lecz Wiedźma nawet na moment nie rozluźniła uścisku. Instynkt Psa powrócił, przebijając się przez zagłuszającą go świadomość demona. Teraz i on walczył przeciwko czemuś, co jeszcze niedawno było Kobietą. Walczył o przetrwanie, ważniejsze niż Miłość, której tak pragnął. Pomimo przeszywającego bólu wyrywał się jak ryba schwytana na wędkę. Zwierzęca i demoniczna moc przeciwko Wiedźmie o niespotykanej dotąd potędze. Jego krew bryzgała na boki, znacząc ściany tysiącem szkarłatnych kropli, uwolnionych jak z pędzla opętanego artysty chcącego uchwycić swe koszmary na płótnie. W każdej z nich zimne oblicze księżyca spoglądało obojętnie na rozgrywającą się na łóżku rzeź.
Pies w końcu zdołał wykręcić szyję na tyle, by pochwycić bokiem pyska ucho tego, co niegdyś było Kobietą, odgryzając je w całości. Wiedźma odskoczyła, spadając na podłogę i wydając z siebie prymitywny krzyk, w którym nie można się było doszukać znamion człowieczeństwa. Sapiące i ociekające krwią zwierzę nie traciło czasu na odpoczynek. Pies i Głód, po raz pierwszy działając jak jeden organizm, skoczyli na Wiedźmę, lądując łapami na jej klatce piersiowej i brzuchu. Pozbawiona tchu wybałuszyła czarne jak wulkaniczne kamienie oczy. Pies schylił się, by zanurzyć kły w jej odsłoniętej szyi, lecz zamiast tego poleciał w bok uderzony z nadludzką siłą żylastą ręką. Poderwał się szybko, a z jego boków i karku sączyły się strużki krwi, wsiąkając w beżowy dywan, jak w gąbkę. Wiedźma podźwignęła się na czworaka, lecz widząc szykujące się do ataku zwierzę wstała raptownie, cofając o kilka kroków. Nie wiadomo, czy to jej półdemoniczna świadomość, czy przebłyski jaźni Kobiety sprawiły, że na krótką chwilę wystraszyła się pokrytego smolistą sierścią potwora. Ten wykorzystał moment zawahania i skoczył wysoko, wprost na nią. Siła uderzenia odepchnęła ją na balustradę, której deski pękły pod jej ciężarem. Gdy upadała na schody rozległ się trzask łamanego karku, a po nim stłumione dźwięki wiotkiej staczającej się masy.
Nastała cisza przerywana sapaniem, które przeszło w spokojny oddech wilgotnych nozdrzy zwierzęcia. Pies otrzepał się z krwi i potu, znacząc korytarz posoką. Pozwolił Głodowi się prowadzić. Wiedział, że Miłość umarła. Ruszył w prawo, by zaraz skręcić na stopnie. Zobaczył leżącą na klonowej podłodze Wiedźmę z głową w lepkiej, czerwonej kałuży otulającej ją jak parasol. Ostrożnie zszedł do ciała, które stopniowo przybierało wygląd Kobiety. Jej szeroko otwarte oczy, jedno całe czarne, drugie na powrót ślicznie brązowe. Włosy u nasady głowy ciemne jak dojrzała wiśnia, a widoczne przez lekko rozchylone usta zęby znów płaskie i równe, splamione krwią zwierzęcia.
Stanął nad nią. Musiał się upewnić, że Wiedźma nie powróci. Pies nie protestował. Zniżył się i szarpanymi ruchami głowy rozdarł jej nadbrzusze. Ręce Kobiety drgały bezwiednie przy każdym uderzeniu. Jego pysk zanurzył się w jej ciepłym wnętrzu, rwąc wnętrzności blokujące mu drogę. W pewnym momencie zaparł się łapami i jednym energicznym ruchem wyciągnął spod żeber sczerwieniałą mordę, trzymając w zębach serce wielkości pięści. Położył się na rozprutym ciele i niespiesznie zjadł zdobycz, od czasu do czasu oblizując kufę z nadmiaru posoki.
Zagrzmiało, a błysk na krótką chwilę rzucił na ściany ostre cienie demona i jego ofiary, złączonych czernią w wynaturzoną jedność. Zbierało się na deszcz. Musieli odejść, Głód i Pies.
Zwierzę wstało i zeskoczyło z martwej Kobiety. Głód powoli cichł, wycofując się w jemu tylko znane zakamarki jaźni kundla. Pies podbiegł do drzwi frontowych i oparł się przednimi łapami o klamkę. Nie były zamknięte na klucz. Rozchyliły się lekko, odsłaniając pierwsze krople nadciągającej burzy padające na chodnik tworzące mrowie okręgów przypominających czarne dziury. Obejrzał się na zwłoki spoczywające nieopodal kuchni na klonowej podłodze, drewnie, z którego niegdyś zbijano trumny, by chronić trupy przed mocą diabła. Trącił pyskiem drzwi, zostawiając na nich rozmazany krwawy ślad i wybiegł na trawnik, mijając pogrążoną w żałobie wierzbę. Dotarł do oświetlonej lampami ulicy, lecz poruszał się w cieniu, zlewając się z nim tak naturalnie, jakby to była jego matka. Jego ciało obmywały fale deszczu, który gwałtownie przybrał na sile pchany podmuchami porywistego wiatru. Za nim, na asfalcie, ciągnęła się strużka zabarwionej czerwienią wody. Przed nim czekała kolejna Miłość do zdobycia.