Nie chcę, ale muszę
Czyli jak kapitalizm zmienił nasze myślenie
"Ale mi się nie chce iść dzisiaj do pracy".
Zdanie, które wypowiedział prawdopodobnie każdy pracujący człowiek, choć raz w życiu. Większość z nas powtarza je sobie wielokrotnie w ciągu tygodnia, miesiąca, roku. Powtarzamy je sobie nawzajem, żalimy się rodzinie, żalimy znajomym (w pracy, a gdzieżby indziej), a nawet naszym dzieciom, które potem żalą się nam, bo one, tak jak my, też muszą, a nie chcą.
Czyż nie byłoby milej, przyjemniej i bardziej kreatywnie zrobić czasem coś innego? Coś, na co naprawdę mamy ochotę? Nawet jeśli byłoby to nierobienie niczego, źródło wszelkiej kreatywności. Zapomnieć o obowiązkach i cudzych oczekiwaniach naszego małego świata, zamienić „nie chcę, ale muszę” na „chcę, więc muszę” albo jeszcze lepiej, na „nie muszę, ale chcę, więc to zrobię”.
Ach, już słyszę te głosy mówiące mi, że to przecież niebezpieczne, zagrażające ludzkiemu postępowi, ekonomii (tej własnej, jak i krajowej, ba! Może nawet światowej!), zdrowiu psychicznemu (przecież dyscyplina to podstawa produktywności, która jest podstawą sukcesu, a co za tym idzie szczęścia, nieprawdaż?) i ogólnemu dobrostanowi człowieka. To nas przecież wpędzi w anarchię, gdy każdy będzie robił to, co chce, a nie musi.
Niedawno pewien psychiatra powiedział mi, że człowiek musi chodzić do pracy dla samego chodzenia do pracy, nawet jeśli jej nie lubi, bo tam ma kontakt z ludźmi, ze społeczeństwem, a przecież człowiek jest istotą społeczną. Potem przyznał się, że sam nie lubi swojej pracy, ale robi ją, bo musi. Robi ją, bo uważa, że nie można inaczej. Tak ten świat jest skonstruowany i kropka. Praca nie jest po to, by ją lubić.
Słowa mają moc, szczególnie te słowa, które mówimy sami do siebie. Powtarzamy w głowie jak mantrę, modlitwę, nie zdając sobie sprawy, że ją wypowiadamy. Są automatyczne, stały się nawykiem. Najczęściej nie są to nawet nasze słowa, tylko wyryte w naszej pamięci krótkie, proste zdania powtarzane przez rodzinę, przyjaciół, telewizję, polityków, księży, psychiatrów i... no, w zasadzie wszystkich, tak się nam wydaje. Słowa, które z czasem stały się naszym przekonaniem i wiarą. Zawsze jest w nich element sporu, tarcia, przeciwieństwa. Bo gdybym chciał, to bym nie musiał. Jeśli będę leżał plackiem pół dnia, to nic nie zrobię. Jeżeli zrobię coś dla siebie, to nie zrobię dla innych (może nawet im coś zabiorę). Dzieci będą głodne, mąż/żona niepocieszony(a), brud w domu narośnie, podłoga będzie się lepić, szef się wkurzy, bo w końcu zarządza moim życiem przez osiem godzin, jak nie więcej (te nękające myśli o pracy po pracy, szczególnie w niedzielę wieczorem). Fakt, coś tam płaci za to zarządzanie mną. Mniej więcej tyle, ile mówi mu rynek, byle nie więcej, co najwyżej mniej. Niby lepiej niż w domu, gdzie nikt mi nie płaci, tylko wymaga, ale jakoś nie lepiej.
Większość z nas pracuje, by uciec. Przed niespełnionymi marzeniami z dzieciństwa, przed rozczarowaniem, jak wygląda świat, przed harmidrem w domu (pamiętacie COVID?), przed samym sobą, przed nieumiejętnością podejmowania trudnych decyzji. Zarabiamy, by uciec od ucieczki, w którą się wpędziliśmy. Przecież jak zarobię na wakacje, gdzie codziennie przez dwa tygodnie, dwa razy w roku wita mnie słońce i ciepła woda, zapach wolności za niewielką cenę jedenastu miesięcy pracy, to uciekłem, prawda? Choć na chwilę. Warto było się poświęcać, harować, żyć przyszłością, aniżeli teraźniejszością, odkładać radość na później, znieczulić się na piękno każdej chwili, by przez chwilę poczuć piękno obcego nam świata. Przez dwa tygodnie, dwa razy w roku. Przynajmniej dla tych, którym wiedzie się lepiej.
Więc żyjemy z mantrą „nie chcę, ale muszę”, licząc, że pewnego dnia nam się zachce. A jak się nie zachce, to że pojawi się ktoś, kto nam powie, że nie musimy. Zaopiekuje się nami, pozwoli na robienie tego, co chcemy. Będzie naszą pensją minimalną. Bo, tak jak gdy byliśmy dziećmi i mogliśmy liczyć na dach nad głową i posiłek, ten ktoś zaoferuje nam podobny rodzaj bezpieczeństwa, byśmy mogli się spełniać, realizować, czerpać przyjemność z bycia sobą i robienia tego, co nam w duszy gra. A świat wynagrodzi nas za to, bo nawet w telewizji mówią (szczególnie w programach, w których występują utalentowani ludzie chcący się spełnić na szeroką skalę), że wynagradza się autentyczność. I znów będziemy samodzielni, będziemy chcieć, a nie musieć.
Czy ktoś kiedykolwiek powiedział „nie muszę, ale chcę”? Na przykład nie muszę wychodzić z domu i iść do pracy, ale chcę. Nie muszę sprzątać łazienki, ale chcę. Nie muszę ugotować obiadu, ale chcę. Nie muszę jechać na konferencję, ale chcę. Nie muszę porozmawiać dzisiaj z szefem o projekcie, który idzie jak po grudzie i bokiem mi wychodzi, ale chcę. Nie muszę patrzeć na brzydotę tego świata, ale chcę, bo w każdej brzydocie jest piękno i w każdym pięknie brzydota. Nie muszę robić tego, co świat mi mówi, że muszę, bo wiem, że to, czego chcę, czego potrzebuję, co muszę, to pobyć ze sobą, odkryć się na nowo, odnaleźć to, co kiedyś było mi bliskie, co było najwspanialszą częścią mnie.
Jako dzieci wiemy najlepiej co jest dla nas najlepsze. Potem pozwalamy innym zająć miejsce wewnętrznego głosu i prawdy. Też tak macie?
26.03.2024