Pieprzony autobus.
Klęczę na lewym kolanie sznurując prawego buta.
Powinno być mnie stać na samochód. Po tylu latach harówy. Chyba czegoś nie wiem o pieniądzach.
— Kochanie, spóźnisz się! — Słyszę z kuchni, skąd dobiega płacz dziecka.
— Zdążę! — odkrzykuję prostując się i otwieram drzwi wejściowe kluczem.
Wisi wetknięty w dolny zamek. Górny rzadko zamykamy, tylko, gdy wychodzimy razem na spacer, zakupy, czy wyjeżdżamy na wakacje.
Wakacje. Przydałyby się mi… nam. Ostatnim razem pojechaliśmy nad morze, zanim Anita zaszła w ciążę z Marcelem. Mała płacząca kulka, ucząca się mówić pierwsze słówka.
— Do zobaczenia wieczorkiem. — Anita wychodzi na przedpokój, trzyma Marcelka na rękach.
— Wolałbym zostać z wami w domu, zamiast iść do roboty — mówię i daję jej i synkowi buziaka w policzek.
Moja żona robi słodką, zmartwioną minę, którą obdarza mnie zawsze, gdy narzekam na niewygody życia, z którymi dawno powinienem się był pogodzić. Jak ciągły brak gotówki, czy praca, której nie znoszę. Może jedno wynika z drugiego. Nigdy się nad tym porządnie nie zastanowiłem.
— Leć — mówi i chowa się z dzieckiem w kuchni.
Wybiegam z mieszkania trzaskając drzwiami, co wystrasza Marcelka, bo zbiegając po schodach słyszę jak płacze.
Niech to szlag!
Wpadam na drzwi do klatki schodowej i otwieram tak szeroko, że niemal uderzam nimi gościa, co stoi z boku, czekając. Jak mogłem go wcześniej nie zauważyć?
— Przepraszam! — rzucam do niego wkurzony.
Też mi miejsce sobie wybrał. Domofon nie działa, czy co?
Kątem oka łapię wygląd faceta. Wysoki prawie jak ja, ubrany w jakąś współczesną formę uniformu - ciemnozieloną koszulkę polo i czarne spodnie, a na plecach wielgachny kwadratowy plecak.
Jedzenie przywiózł. Ci pod nami ciągle coś zamawiają. Chyba w ogóle nie wychodzą z domu. Ale o tej porze? Jeszcze nawet nie jest siódma.
Odruchowo patrzę na zegarek.
Cholera, autobus!
Zostały mi trzy minuty do odjazdu i cztery do przystanku.
Przyspieszam, biegnąc pokracznie. Chodzić potrafię, ale biegać już nie. Kolka łapie mnie po jakichś stu metrach, ale nie mogę zwolnić i znów spóźnić się do pracy. Pan Idealny by mnie za to zjechał. Przy wszystkich. Nie ma dzieci, kobiety albo faceta pewnie też nie, bo tylko siedzi w biurze. Pierwszy przychodzi, ostatni wychodzi. Wyczytał to w jakiejś amerykańskiej książce, pewnie tej, którą dostał od zarządu wraz z tytułem menadżera roku. Kawa, praca, siłka. Co za życie.
Sapię i czuję, jak z nerwów i wysiłku żołądek mi się skręca. Dobiegam do skrzyżowania w momencie, gdy zza winkla wyłania się wielka, niebieska sylwetka autobusu.
Ożeż ty!
Resztkami sił przyspieszam, dysząc, jakbym przebiegł maraton albo wracał z zakupami na tydzień z Biedronki.
Muszę zdążyć. Dzisiaj w firmie mamy weekly. Kolejna bzdura, sprawdzać co tydzień kejpiaje i omawiać kejsy, gdy średnio cykl sprzedaży trwa pięć miesięcy, a klientów wcale nie ma dużo. Co poniedziałek gadamy to samo, ubarwiając accounty o kolejny telefon czy mejla, rzadziej o spotkanie. Ale Idealny przynajmniej ma co w Excela wpisać, żeby za rok znowu zostać najlepszym z najlepszych. Traktuje nas, jakbyśmy sprzedawali garmażerkę, a nie usługi z górnej półki. Palant.
Wpadam do autobusu, gdy kierowca zamyka drzwi. Ludzie na mnie dziwnie patrzą. Ciekawe jak oni by dyszeli po trzech minutach biegu. Większość to podrostki, rozwaleni na siedzeniach, z telefonem w ręce, nawet dupy nie ruszą, żeby miejsca ustąpić.
A ci pod nami to na urlop pojechali, piąty albo szósty w tym roku. Kiedyś zagadam, skąd siano mają. Może ich karma i na mnie spłynie. Pewnie kradną, uczciwie. A żarcie, co im ten gostek podrzucił, to się zepsuje. Na pewno coś smacznego. Zadzwonię do Anity, żeby wzięła po cichu.
Cholera, telefon!
Obmacuję kieszenie spodni i czuję jak więcej potu pojawia mi się na czole. Nie wziąłem komórki! Muszę po nią wrócić.
Widzę autobus tej samej linii nadjeżdżający z naprzeciwka. Zaraz oba zatrzymają się na przystanku i będę mógł się przesiąść. Spóźnię się, Idealny pewnie mi target podniesie, ćwok jeden, ale nie mogę być bez telefonu. Zwłaszcza teraz, gdy jest Marcelek. Z dziećmi to nigdy nie wiadomo. Chorują, krztuszą się, z kanapy spadają. Muszę mieć komórkę pod ręką, gdyby Anita coś potrzebowała.
Autobus zatrzymuje się, a ja wypadam jak z klatki schodowej, tyle że nikogo nie przepraszam. Lecę na drugą stronę jezdni. Dobrze, że to wydzielony przystanek, żadnych samochodów, tylko autobusy i tramwaje. Wskakuję do powrotnego autobusu i sapię znowu. Kondycja minus pięć. Jak wygram w totka, to znajdę czas, żeby poćwiczyć.
Sporo miejsc wolnych. Siadam sobie, żeby złapać oddech. O tej porze prawie nikt od miasta nie jedzie. Wszyscy pędzą jak szczury do trutki. Myślą, że się nachapią. Też tak myślałem. Teraz jestem szczurem bez złudzeń.
Czuję się, jakbym wracał z roboty do domu. Taka ulga chwilowa, radość jak z wagarów. Kurde, jak mi brakowało tego uczucia. Dwie minuty wolności, zanim wysiądę i znowu sprintem na chatę i z powrotem. Tylko drzwiami nie będę trzaskał.
Wysiadam, ale nie mam siły biec. Co tam, niech mi obetnie z pensji. Może odrobię kiedyś. Godzina zarobku mniej mnie nie zbawi, a może stresu zaoszczędzę trochę, skoro kasy nie potrafię. Idę spokojnie, patrzę na drzewa pierwszy raz. Jakie one piękne! Chyba długo tu rosną, bo z dziesięć metrów mają. Szkoda, że wcześniej ich nie widziałem.
Która godzina?
Przyspieszam kroku. Weekly mnie ominie, ale opieprz będzie mniejszy, jeśli zdążę na końcówkę.
Nogi pieką i serce mi wali. Mówią, że to dobre dla zdrowia, tak sobie czasem wycisk dać. Ciekawe, czy się kwalifikuję.
Dochodzę do klatki i wyciągam klucze. Nie lubię używać domofonu. Każdy go maca paluchami, które wcześniej miał w buzi, nosie albo majtkach. Większość facetów nie myje rąk po kiblu, to wiem na pewno. Co poniektórzy to jak Piłat, chlapną wodą, otrzepią i nawet do sucha nie wytrą, chyba, że w spodnie. Wychodzą po dwójeczce, a potem witają się z innymi, podobnymi, i tak sobie gówno po świecie krąży.
Wbiegam po schodach, patrząc pod nogi. Słyszę, jak ktoś idzie z góry. Mija mnie i rąbie w ramię wielkim plecakiem. Nawet przepraszam nie powie. Obracam się i widzę faceta od żarcia. Palant. Nie był u kasiastych wczasowiczów. Z mojego piętra schodził. Mogę zapomnieć o darmowej wyżerce. Co za poranek.
Zwalniam, bo mi pikawa nie wyrabia. Zresztą, jestem już na miejscu. Na korytarzu skręcam w lewo i mijam drzwi sąsiadów. Oni też, jak Pan Idealny, w robocie od rana do nocy. Po co im mieszkanie? Kurde, chyba znowu zapomniałem zamknąć swoje, gdy wychodziłem.
Wkładam klucz do zamka, licząc, że się pomyliłem, ale nie. Otwarte. Chwytam za klamkę i naciskam w dół.
— Telefonu zapomniałem! — krzyczę, przechodząc przez próg.
Cisza. Nikt nie wychodzi z kuchni. Pewnie są w sypialni.
— Lecę z powrotem! — wołam i podnoszę telefon leżący na siedzisku półki na buty.
Co jest, nie słyszą mnie? Mały zasnął?
Ściągam buty i wchodzę do kuchni. Pusto. Idę do sypialni. Tam też ich nie ma. Przecież nie wyszli z domu, nie zebraliby się tak szybko. Zawracam i mijając kuchnię po prawej wchodzę do salonu.
Telefon wypada mi z ręki. Nogi, zmęczone i piekące, uginają się. Upadam na kolana.
Anita i Marcel. Marcelek. W ramionach mamy. Siedzą na sofie, przekrzywieni, jakby mieli się położyć. Wtuleni, zlepieni krwią.
Anita patrzy w lampę na suficie. Ma taki zafascynowany wyraz twarzy, a to tylko lampa.
Podchodzę na kolanach, ale i te chcą się pode mną załamać.
Mały śpi. Nie oddycha. Śpioszki czerwone, ciężkie, nasiąknięte.
Wyciągam rękę. Drży mi potwornie. Chcę go dotknąć, ale zatrzymuję się i zaczynam się drzeć. Wrzeszczę jak opętany, a łzy starają się zdławić krzyk.
To jakiś sen, okropny, rozrywający duszę sen. To nie prawda. Nie może być.
Dlaczego?
Padam na bok, skulony jak w łonie matki. Płacz targa mną, a ja staram się zniknąć i powrócić w przeszłości. Albo obudzić. A najlepiej umrzeć.
Wróćcie do mnie!
Usta mam rozdziawione w niemym krzyku.
Nie może być, kur…
Telefon dzwoni.
Mechanicznie podnoszę głowę i tępym wzrokiem spod opuchniętych powiek wpatruję się w ekran, na którym wyświetla się napis: Pan Idealny.
Z trudem podźwigam się z podłogi i odbieram.